Pokazywanie postów oznaczonych etykietą richie kotzen. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą richie kotzen. Pokaż wszystkie posty

20091203

richie kotzen, czyli nieznośna lekkość grania

: kiedy? 24.11.2009 : gdzie? progresja : kto? richie kotzen, pieculewicz :

no, to czas zacząć nadrabianie zaległości. trochę ich się narobiło... postuluję o przedłużenie doby do 36h. ale do rzeczy - w progresji był zagrał richie kotzen, aktualnie, jak na mój gust jeden z najlepszych gitarzystów stąpających po naszym padole. po relacjach z katowickiego koncertu byłem koszmarnie zniecierpliwiony na to wydarzenie w stolicy. na sali tłumu nie było - na support, zespół roberta pieculewicza, przybyło trochę więcej niż setka widzów. była to całkiem solidna rozgrzewka, zagrana bardzo poprawnie, jednak bez polotu i oryginalności. pieculewiczowi mogę zarzucić dwie rzeczy - straszliwe gadulstwo między utworami i sztampowość, którą bardzo było słychać w czasie ich występu. mimo wszystko, był to bardzo porządny i nieźle dobrany do gwiazdy wieczoru występ - do tego okraszony bardzo sympatycznym solo bębniarza.
richie nie kazał na siebie długo czekać. techniczni szybko uprzątneli scenę po supporcie. to, co od razu rzuciło się w oczy, to pustka na scenie. pozostały dwa niewielkie piece i bardzo skromny zestaw perkusyjny. w czasie Koncertu kotzen i jego band dowiedli, że nie trzeba ze sobą wozić tirów pełnych sprzętu, żeby zagrać tak, żeby z wrażenia fanom opadło wszystko i nie mieli siły się nawet poruszyć. taki właśnie był Koncert w wydaniu kotzena, wirtuoza gitary. richie obezwładnił mnie swoją lekkością grania. brał gitarę w ręce, a ona sama zaczynała grać, na twarzy nawet nie rysowały mu się typowe dla gwiazd rocka grymasy i groźne miny. po prostu grał, grał rockowo, bluesowo, jazzowo, wszelako... i pewnie mógłbym tak bez końca rozpływać się nad tym co i jak. bo jest nad czym. tego powinno się uczyć w szkołach zamiast gry na flecie - pokazywać dzieciarni wartościową, prawdziwą muzykę. no, ale o Koncercie - kotzen z kawałka na kawałek miał coraz szerszy uśmiech i coraz odważniej wykonywał kolejne utwory. publiczność pulsowała, pod sceną zebrała się kameralna grupa fanów ryśka i dobrze. nie było przypadkowych słuchaczy, wszyscy byli wygłodniali jego muzyki. a on ich nie zawiódł, sypał brawurowymi solówkami z rękawa. a to jedną zagrał siedząc na krawędzi sceny, a to jeszcze inną trzymając gitarę za głową. zabawa była przednia! na bisach nie zabrakło wielkich przodków, richie sięgnął po all along the watchtower i stworzył potwora, który powalił wszystkich. ostre riffy okrasił, tak dla odmiany, soulowymi partiami wokalnymi... i właściwie niczym by się ten koncert nie różnił od innych występów ekstraklasy gitarzystów, gdyby nie drobny szczegół. a mianowicie, ilość bisów, które richie zagrał. no i warszawski koncert pobił wszelkie rekordy - po czwarym bisie - rewelacyjnie zagranym remember, kiedy sprzęt audio został wyłączony i światła w klubie zostały zapalone, na scenie ponownie pojawił się zespół i na głos domagał się doprowadzenia sceny do odpowiedniego stanu. no i zagrali...
ponad 2,5h muzykowania nie przeszkodziło zespołowi w tym, żeby wyjść do baru, porozmawiać z fanami, podpisać płyty i bawić się na afterparty do 3 rano...
to się nazywa rock'n'roll! takie wieczory zasługują bezapelacyjnie na nazywanie ich Koncertami, przez wielkie ka!