20090827

analogowo. po raz pierwszy.

przeszedł taki czas, że człowiek łapie się za analoga i stara się coś z niego wydusić. dlatego prezentuję pierwsze kliszowe wypociny w moim wydaniu. dlatego zapraszam do bicia mnie po głowie. przedstawiam wybrane obrazki z pierwszych dwóch klisz. najsamwpierw będzie wizyta na starym nowym mieście... helena, która głos posiada niesamowicie hipnotyzujący.a następne zdjęcia pochodzą z wyścigów konnych na służewcu. niesamowite miejsce, w którym można zobaczyć starą warszawę. przynajmniej ja sobie wyobrażam w ten sposób warszawę sprzed kiludziesięciu lat. starsi panowie w garniturach, wódka w słusznej wielkości szklankach, niesamowite emocje, krzyki i euforia. to właśnie służewiecki tor.na koniec jeszcze bonus. buty zimowe, do wzięcia od zaraz - skrzyżowanie woronicza i samochodowej.a jak ktoś chce zobaczyć więcej, to zapraszam tu.

20090825

owca. nie mylić z milczeniem.

bo to było czas jakiś temu, ale koncert był to wielce wyczekany. pierwszy (oby nie ostatni) koncert lamb w polsce, brytyjskiego przedstawiciela tak źwanego triphopa. za głosem lou jakoś nigdy nie przepadałem wielce, ale w połączeniu z energetyką ich muzyki, to jakoś o tym zapominałem i ogólnie, to lamb lubię bardzo, przebardzo. jako miejsce wybrano palladium, moim zdaniem bardzo słusznie, bo pojemnościowo akurat, poza tym, to miejsce posiada fajny klimat (baaalkon) i do tego tam zazwyczaj jest ładne nagłośnienie. tak było tym razem. no i muzyka. totalny odlot, na scenie 3 osoby, lou z wokalem i czasami gitarą, andy, który bawił się swoją elektroniką i co jakiś czas zajmował się również bębnem i bongosem, oraz pan kontrabasowy, którego niesamowicie roznosiło. z resztą, jak i wszystkich muzyków. było dużo bardziej energetycznie niż z płyt, dużo bardziej surowo i drapieżnie. główny set trwał niestety niewiele ponad godzinę, jednak to była bardzo intensywna godzina. publiczność oddawała zespołowi większość swojej energii gromkimi brawami i ciągły bujaniem i podskokami. nie spodziewałem się aż takich owacji. zespół też się nie spodziewał i z zaskoczenia bisowali dwa razy. cóż to był za koncert. szkoda, że tak krótki... no, ale może jednak to nie był ich ostatni koncert? może jeszcze nas odwiedzą. bo ja, po takich owacjach bym odwiedził.

20090819

śląsk. off. reminiscencje.

po przygodach związanych z czwartkowym koncertem jutu przyszedł czas na wspomnieniową podróż po śląskich zakamarkach, regenerację i off festival. ale po kolei to było tak, że najpierw odwiedziłem zakład wulkanizacyjny w celu naprawienia unicestwionego koła. poszło miło i sprawnie, nawet dostałem 3 zapasowe maszynki do wentyli, 'na następne koncerty'. z zabrza pojechałem autostradą (a kiedyś tam była dziurawa wąska droga) do chorzowa, gdzie przypadkowo spotkałem dwoje znajomych, odwiedziłem okolice gimnazjum, przypomniały mi się stare dobre czasy... prezentuję zięziorko w chorzowskim parku róż.wokół tego oto zięziorka biegaliśmy na wfie, no i nie tylko biegaliśmy. nie tylko na wfie... potem pozwiedzałem okolice stadionu, zobaczyłem wielką scenę na pustym stadionie. ona naprawdę była gigantyczna! do mysłowic dotarliśmy... późno. i długo też nie zabawiliśmy, tego dnia zobaczyliśmy koncert health, który mnie rozdrobnił na pył. ze sceny płynęły brutalne, ostre i szalone dźwięki. ale jednak bardzo skoczne i melodyjne. pełne szaleństwo, pełno zgrzytów, pełno jazgotów. tak! potem był czas na odwiedziny w festiwalowych sklepikach, paskudnie olbrzymie zakupy płytowe, rozmowy ze znajomymi. kolejnym piątkowym koncertem było fucked up. miała być petarda, coś fajnego i świeżego - była nuda, napieprzanie bez litości i bez pomysłu. po trzech kawałkach odpuściliśmy. potem znów sklepiki i zupełnie przypadkowa wizyta na scenie miasto muzyki. tutaj miła niespodzianka - zespół zamiast grać na scenie, grał w piaskownicy, między ludźmi. prawdziwy pankrok! goście wyglądali, jakby ich z lat 80 wyciągnięto - mustache revolution, jak krzyczał lider zespołu. szalonego izraelskiego trio - monotonix. muzycznie wielkie, pozytywne zaskoczenie. wizualnie... trochę gorzej, pan lider występował w samych slipkach i wyglądał, jakby miał je zaraz zdjąć. to był łogień! dzień drugi, czyli sobota - zaczął się leniwie, nawet bardzo leniwie. do mysłowic mieliśmy dotrzeć koło 16, a dotarliśmy na 18, na koncert crystal stilts. muzycznie zespół naprawdę brzmiał ciekawie, takie joy divison, słychać było też pink floyd i inne ikony. niestety, występ został nimiłosiernie zniszczony przez fatalnie nagłośniony wokal. w ciągu następnych dwóch godzin zobaczyliśmy fragmenty trzech świetnych koncertów. handsome furs - energetyczny, elektroniczny duet. małżeństwo na scenie, rewelacyjnie zgrane. kolejnym zespołem był woody alien - polski duet basowo-perkusyjny, jak to w gazetce gustaff records napisano - "zawał serca rozpisany na perkusję i bass". nic dodać, nic ująć. rewelacyjna energia, świetne brzmienie. na koniec, w trójkowym namiocie zobaczyliśmy wildbirds&peacedrums - kolejny duet, tym razem urzekła mnie pani obdarzona nieziemskim głosem, śpiewała całą sobą. bomba! po koncertach objechaliśmy jeszcze centrum katowic, a potem bawiłem się w hipnotyzowanie psa, który posiada adhd. no i udało mi się, bo szanowna tosia przez 10 minut siedziała, jak zaklęta.i było jeszcze grane oglądanie dvd einstürzende neubauten z berlina, z 2004 roku. świetne wydawnictwo - jeden spośród wielu zakupów festiwalowych... na niedzielne koncerty niestety nie dostaliśmy już biletów, wszystko wyprzedane. dlatego też było leniwie i trochę wspominkowo. zwiedzanie nikiszowca po kilku latach - tam się nic nie zmieniło. no, może poza stwarzanymi pozorami bezpieczeństwanadal jest szaro, ponuro, mrocznie...w końcu, to nadal ten sam stary i poczciwy nikisz zalegający sobie w cieniu kopalnianego komina.prawdopodobnie jest to jedyne miejsce, gdzie drogie samochody po prostu nie pasują i tworzą taki kontrast, że aż oczy bolą.odwiedziliśmy również muzeum szyb wilson, gdzie wisiały malowidła ładne, mniej ładne i jeszcze mniej ładne. poza malunkami były też instalacje przeróżne i rzeźby wymyślne. jednak najbardziej podobał mi się ten plakat, bo rowery górą!wieczorem pojechałem na brynów zobaczyć stare mieszkanie, baseny na rolnej i spotkać się z patrycją w panewnikach. się mi poprzypomniały stare, dobre czasy i aż mi się zamarzyło wrócić na śląsk. czemu nawet nie tak na stałe? to dobre moejsce do życia, o! krzyśkowi dziękuję za towarzystwo w korkowaniu oraz podróżowaniu na śląsk. iwonie, za przechowanie po jutu i wspólne oglądanie zdjęć. ani, za jutu, zwiedzanie, przechowanie i za w ogóle towarzystwo. i ogórki od mamy. :]

20090816

ju tu.

wszystko się zaczęło od tego, że pablo i ania namówili mnie na off festival. poszło im dość szybko, wielkiego oporu nie stawiałem. mimo, że walka nie była jakoś specjalnie zacięta, to pablo po jakimś czasie wymiękł. ewidentnie zabrakło mu sił.i tak to się zaczęło. plan był taki, że w czwartek wieczorem albo w piątek z rana wystartuję w kierunku śląska, tylko w celach festiwalowych. plany jednak uległy zmianie dzięki ani, no i stało się tak, jak się stało. w środę wieczorem, na gwałt zorganizowałem sobie nocleg, towarzysza do podróży i wszystko, co było potrzebne. decyzja - wyjazd z warszawy w czwartek o 16:30. jedziemy na koncert u2, obejrzeć show, bo muzycznie, to oni ciekawi nigdy nie byli. plan wyjazdowy udało się zrealizować, o 17:00 byliśmy już za jankami. staliśmy w korku. korku spowodowanym kato-talibami maszerującymi do częstochowy. jak przystało na kato państwo sterowane radiem, pielgrzymki maszerują drogami szybkiego ruchu, które, jak sama nazwa mówi, służą do poruszania się w żółwim tempie. po godzinie (?) toczenia się 10km/h i żartowania z kato-talibów na cb, udało nam się wystartować. do katowic dotarliśmy na styk, o 20:30 znaleźliśmy miejsce parkingowe w pobliżu stadionu. i wcale nie był to trawnik. znalezienie murawki w okolicach stadionu zajęło dosłownie kilka chwil, gorzej było z dorwaniem naszych biletów. po kilku głuchych telefonach udało się jednak. na koronę stadionu wbiegliśmy idealnie w tym samym momencie, co zespół na scenę. scena - wooooooooooooooow. no i nastąpił dwugodzinny opad szczęki. muzycznie - zgodnie z przewidywaniami - nuda, ale nuda zagrana i nagłośniona rewelacyjnie. widowiskowo - żenialnie! wszystko grało ze sobą idealnie - światła, obraz, dźwięki. oscar za reżyserię. powalający był widok biało-czerwonego stadionu w czasie new year's day oraz świetlistej galaktyki w czasie one. niesamowite. paraliż i osłupienie. to był mój pierwszy i ostatni koncert u2, bo to taki zespół, co go wypada zobaczyć raz w życiu. i szczerze, polecam to każdemu. warto być na sektorach, żeby spokojnie sobie oglądać widowisko, a nie walczyć o przetrwanie na płycie. wrażeń około koncertowych to jednak nie koniec. uprzejmi lokalsi postanowili zrobić nam (i kilkudziesięciu innym koncertowiczom) niespodziankę - pozbawili nas wiatru w tylnym kole. na szczęście był to tylko wykręcony wentyl, inni takiego szczęścia nie mieli i dostali nożem w gumę. posiadanie czołówki w samochodzie posiada fajność.
photo by murawka
o 1 w nocy byliśmy gotowi do dalszej drogi, no i drogi były już mniej więcej przejezdne. dzień skończył się późno, koło 5 rano dnia następnego. w między czasie pomogliśmy się krzyśkowi rozbić na polu w mysłowicach, wróciliśmy do zabrza, uzupełniliśmy z murawką paliwo kolarskie, pogadaliśmy, pooglądaliśmy zdjęcia. to był długi, emocjonujący dzień. powtarzam, żeby nie było - u2 jest w top10 najnudniejszych zespołów świata, ale show produkują nieziemskie. i to właśnie show było jedynym atrybutem tego koncertu, który wywołał we mnie opad szczeny i osłupienie. ps. niesamowitym dla mnie zjawiskiem było to, jak publiczność ulegała wylansowanemu panu bono. pan bono zamachał dwa razy ręką i praktycznie cały stadion bujał się i machał rękami w rytm pana bono. niesamowity władca ludzkich istnień. pps. księżyc w pełni wiszący nad stadionem został genialnie wkomponowany w wizualizacje koncertowe, rewelacja. szczególnie w czasie one.

20090813

tur de poluń. warszawa.

to była wyjątkowo ciężka niedziela. dawno tak nie chorowałem po spotkaniu ze znajomymi. trudno się mówi. cóż zrobić? ciężko było mi nawet aparat przy oku utrzymać tego dnia, ale dzielnie na tur de poluniu walczyłem, żeby chociaż jakiekolwiek pamiątki porobić i pokibicować dzielnym panom kolarzom. dotarłem na podjazd na belwederskiej, na nie wiem którą pętlę. siły nie miałem się przemieszczać, więc wszystkie zdjęcia pochodzą właśnie z tych okolic. szkoda, że ucieczka została wchłonięta 2 okrążenia przed metą, bo panowie bardzo ładnie walczyli. na finisz chciałem podjechać na plac 3 krzyży. jednak kiedy dotarłem na miejsce, okazało się, że okrążenie, które uważaliśmy za przedostatnie, to było właśnie ostatnie. i jak na miejsce dotarłem, to już było po wszystkiemu. i w taki oto piękny sposób przegapiłem zmagania kolarzy przed linią mety. ogólnie, to było bardzo fajnie, tylko umierać mi się chciało. dlatego też zdjęcia są takie, jakie są.

20090812

bornholm 2009. fylm!

no i poprzedni wpis miał być ostatnim w związku z wyjazdem na bornholm. jednak z pamięci umknął mi fakt, że romeo i ardilla w czasie naszego wyjazdu skrzętnie rejestrowali obrazki kamerą. no i w końcu, doczekaliśmy się efektu. życzę miłego oglądactwa.

Bornholm 2009 by Krzysztof Osiecki

edit: z ostatniej chwili, no może przedostatniej, bo po drodze było sushi. dostępny jest kolejny - tym razem już na pewno ostatni - materiał filmowy z wyprawy. johnny prezentuje żubróweczkę.

Żubróweczka by Krzysztof Osiecki

20090802

bornholm 2009. koniec.

no i nadejszła wiekopomna chwiła. nasz czas na wyspie dobiegał końca. prom z nexo do kołobrzegu odchodzi o 18. przed nami był jeszcze cały dzień, kawałek wyspy do przejechania i kilka rzeczy do zobaczenia. od rana panowała jakaś taka niecierpliwość, a może nierwowość? zwyczajowo już, do sklepu wybrała się ekspedycja śniadaniowa. w pedesker nie mogłem sobie odpuścić wizyty w piekarni. zanadobyłem w drodze kupna pyszne słodkie wypieki... i zanim dotarłem do obozu, to już ich nie było. od samego rana, na polu obserwowaliśmy naszych rodaków, którym spakowanie dwóch namiotów i przygotowanie rowerów do jazdy, zajęło ponad trzy godziny! w międzyczasie państwo siedzieli, chodzili, spacerowali, oglądali, rozmawiali oraz chusteczką higieniczną, z precyzją neurochirurga, czyścili golenie w swoich amortyzatorach rst gila. my w tym czasie zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy śniadanie, poleniliśmy się i spakowaliśmy prawie wszystkie tobołki. wszyscy strasznie się nie mogli doczekać wizyty w dueodde, czyli lazurowym wybrzeżu bornholmu. dlatego też ponownie się podzieliliśmy na grupy i podgrupy. oczywiście ja i johnny, prokrastynatorzy pierwszej klasy, zostaliśmy przypisani do ostatniej grupy i goniliśmy całą ekipę. ostatecznie, na 8 kilometrach trasy dogoniliśmy czupurka i ulę, którzy wyruszyli 20 minut przed nami. pozostałą część ekipy zastaliśmy na parkingu rowerowym przy plażach, ale oni wyruszyli godzinę przed nami. pogoda niestety nie rozpieszczała - przelotne deszcze z nisko zawieszonych chmur, to nie to, czego oczekiwaliśmy. jednak nieustraszeni kolażyści z uroków plaży korzystali dzielnie. były tańce, hulańce, swawole...
photo by johnny
i kąpiele oczywiście też były. a woda zimna, nawet bardzo zimna była. a przynajmniej takie wnioski można wysnuć z zachowania romea...
photo by MOnika
po kąpielach i tańcach przyszedł czas na sztukę - na piachu narysowaliśmy wielkie logo nocnego roweru i poczynione zostało kolejne grupenfoto - dziękujemy pani polce, która to właśnie nam pomogła przyciskając spust migawki.
photo by pani polka z plaży
na plażach w dueodde nie zabawiliśmy zbyt długo, ponieważ chłodek dawał się we znaki. kiedy ruszyliśmy w stronę nexo, okazało się, że padłem ofiarą przestępstwa na duńskiej wyspie! mój niewiele warty bidon 0,7l, firmy isostar - pełen glonów i innych paskudztw, został podprowadzony prosto z koszyka. na parkingu rowerowym oczywiście! skandal to straszliwy. po otarciu łezki zająłem się dalszą jazdą. po przejechaniu dwudziestu kilometrów dotarliśmy do nexo. zaskoczeniem było mocno operujące słońce i wyjątkowo wysoka temperatura - nie mogło tak być w dueodde? na parkingu przy porcie rozstawiliśmy nasze sprzęty, a towarzysze zajęli się przygotowaniem makaronów i innych kasz. czas pozostały do odejścia promu spędziliśmy na szlajaniu się po mieście i po sklepach. w sklepie ze wszystkim, johnnemu do gustu szczególnie przypadł miecz plastikowy. poczuł się w końcu, jak prawdziwy bohater! odwiedziliśmy również ponownie sklep rowerowy, ten sam, od którego zaczęło się nasze zwiedzanie wyspy. chciałem sobie kupić rękawiczki, jednak okazało się, że mam jakieś przerośnięte łapy... cóż za rozczarowanie.
photo by johnny
poniesione w ten sposób straty moralne udało się jednak zminimalizować. dość skutecznie, w restauracji. toż to były delicje!
photo by johnny
po obiadku, przepysznym, od razu udaliśmy się na prom. panowie z załogi nas rozpoznali i bardzo fajnie zareagowali i obiecali nam pomoc, jeżeli mielibyśmy problem z miejscami siedzącymi - tak, jak miało to miejsce w drodze na wyspę. bardzo to weseli goście. miejsce siedzące udało się znaleźć bez stosowania przemocy - wystarczyła wędzona kurtka johnnego. niestety, rybka, którą wczesniej skonsumowałem podziałała na mnie bardzo źle. ból brzucha dość skutecznie uprzykrzył mi pierwszą godzinę rejsu powrotnego. a dodać muszę, że warunki z chwili na chwilę były coraz trudniejsze. przy stole obok siedziała grupa duńskich/niemieckich babć, które wydzierały się w niebogłosy, tym germańskim paskudnym narzeczem. myślałem nawet o morderstwie. wypiły zdecydowanie za dużo wina i piwa. nawet my tyle paliwa kolarskiego nie piliśmy. germańskie okrzyki nie przeszkadzały jednak wszystkim, wręcz przeciwnie - działały jak kołysanka!
photo by johnny
kiedy trochę odżyłem, po specyfikach od moniki, to poszedłem na górny pokład. miałem aparat canon. i zrobiłem kilka zdjęć. a tak całkiem serio, to upiliśmy się tam powietrzem, dostaliśmy totalnej głupawki. skoki, tańce... się działo! ciekawe, co myśleli pozostali podróżni?
photo by johnny
nosferatu wampir był widocznie niezadowolony z faktu, że już wracamy do polskiego ciemnogrodu...a teraz nastąpią poczynione przy okazji zachodu słońca zdjęcia. w rolach głównych: słońce zachodzące, król lew tortilla, szatanista romeo i żarówki. i tutaj krótki making of tych zdjęć
photo by johnny
do kołobrzegu dotarliśmy koło 22. rozsiedliśmy się w jednej z knajp przy plaży, posiliśmy się, uzupełniliśmy braki płynów i niestety, rozstaliśmy się z tortillą i romeo. pkp załatwiło tak, ze nasi towarzysze byli zmuszeni wracać kolejnym pociągiem, bo podobno w naszym nie było już wolnych miejscówek. gówno prawda, pociąg którym jechaliśmy my, był zupełnie pusty - tylko w malutkim przedziale rowerowym (przeznaczonym do transportu TRZECH rowerów) był ścisk. zapakowaliśmy tam 7 rowerów i moje extrakółko. tak poza tym, to każde z nas miało swój przedział do spania. dziękujemy pkp. szczęśliwie, większość trasy udało się przespać i bez większych przygód, kilka minut po południu dotarliśmy do warszawy. i tak to było właśnie. rozrywkowo i przebojowo. gdzie za rok jedziemy? :]