20090819
śląsk. off. reminiscencje.
po przygodach związanych z czwartkowym koncertem jutu przyszedł czas na wspomnieniową podróż po śląskich zakamarkach, regenerację i off festival. ale po kolei to było tak, że najpierw odwiedziłem zakład wulkanizacyjny w celu naprawienia unicestwionego koła. poszło miło i sprawnie, nawet dostałem 3 zapasowe maszynki do wentyli, 'na następne koncerty'. z zabrza pojechałem autostradą (a kiedyś tam była dziurawa wąska droga) do chorzowa, gdzie przypadkowo spotkałem dwoje znajomych, odwiedziłem okolice gimnazjum, przypomniały mi się stare dobre czasy... prezentuję zięziorko w chorzowskim parku róż.wokół tego oto zięziorka biegaliśmy na wfie, no i nie tylko biegaliśmy. nie tylko na wfie... potem pozwiedzałem okolice stadionu, zobaczyłem wielką scenę na pustym stadionie. ona naprawdę była gigantyczna!
do mysłowic dotarliśmy... późno. i długo też nie zabawiliśmy, tego dnia zobaczyliśmy koncert health, który mnie rozdrobnił na pył. ze sceny płynęły brutalne, ostre i szalone dźwięki. ale jednak bardzo skoczne i melodyjne. pełne szaleństwo, pełno zgrzytów, pełno jazgotów. tak! potem był czas na odwiedziny w festiwalowych sklepikach, paskudnie olbrzymie zakupy płytowe, rozmowy ze znajomymi. kolejnym piątkowym koncertem było fucked up. miała być petarda, coś fajnego i świeżego - była nuda, napieprzanie bez litości i bez pomysłu. po trzech kawałkach odpuściliśmy. potem znów sklepiki i zupełnie przypadkowa wizyta na scenie miasto muzyki. tutaj miła niespodzianka - zespół zamiast grać na scenie, grał w piaskownicy, między ludźmi. prawdziwy pankrok! goście wyglądali, jakby ich z lat 80 wyciągnięto - mustache revolution, jak krzyczał lider zespołu. szalonego izraelskiego trio - monotonix. muzycznie wielkie, pozytywne zaskoczenie. wizualnie... trochę gorzej, pan lider występował w samych slipkach i wyglądał, jakby miał je zaraz zdjąć. to był łogień!
dzień drugi, czyli sobota - zaczął się leniwie, nawet bardzo leniwie. do mysłowic mieliśmy dotrzeć koło 16, a dotarliśmy na 18, na koncert crystal stilts. muzycznie zespół naprawdę brzmiał ciekawie, takie joy divison, słychać było też pink floyd i inne ikony. niestety, występ został nimiłosiernie zniszczony przez fatalnie nagłośniony wokal. w ciągu następnych dwóch godzin zobaczyliśmy fragmenty trzech świetnych koncertów. handsome furs - energetyczny, elektroniczny duet. małżeństwo na scenie, rewelacyjnie zgrane. kolejnym zespołem był woody alien - polski duet basowo-perkusyjny, jak to w gazetce gustaff records napisano - "zawał serca rozpisany na perkusję i bass". nic dodać, nic ująć. rewelacyjna energia, świetne brzmienie. na koniec, w trójkowym namiocie zobaczyliśmy wildbirds&peacedrums - kolejny duet, tym razem urzekła mnie pani obdarzona nieziemskim głosem, śpiewała całą sobą. bomba!
po koncertach objechaliśmy jeszcze centrum katowic, a potem bawiłem się w hipnotyzowanie psa, który posiada adhd. no i udało mi się, bo szanowna tosia przez 10 minut siedziała, jak zaklęta.i było jeszcze grane oglądanie dvd einstürzende neubauten z berlina, z 2004 roku. świetne wydawnictwo - jeden spośród wielu zakupów festiwalowych...
na niedzielne koncerty niestety nie dostaliśmy już biletów, wszystko wyprzedane. dlatego też było leniwie i trochę wspominkowo. zwiedzanie nikiszowca po kilku latach - tam się nic nie zmieniło. no, może poza stwarzanymi pozorami bezpieczeństwanadal jest szaro, ponuro, mrocznie...w końcu, to nadal ten sam stary i poczciwy nikisz zalegający sobie w cieniu kopalnianego komina.prawdopodobnie jest to jedyne miejsce, gdzie drogie samochody po prostu nie pasują i tworzą taki kontrast, że aż oczy bolą.odwiedziliśmy również muzeum szyb wilson, gdzie wisiały malowidła ładne, mniej ładne i jeszcze mniej ładne. poza malunkami były też instalacje przeróżne i rzeźby wymyślne. jednak najbardziej podobał mi się ten plakat, bo rowery górą!wieczorem pojechałem na brynów zobaczyć stare mieszkanie, baseny na rolnej i spotkać się z patrycją w panewnikach. się mi poprzypomniały stare, dobre czasy i aż mi się zamarzyło wrócić na śląsk. czemu nawet nie tak na stałe? to dobre moejsce do życia, o!
krzyśkowi dziękuję za towarzystwo w korkowaniu oraz podróżowaniu na śląsk.
iwonie, za przechowanie po jutu i wspólne oglądanie zdjęć.
ani, za jutu, zwiedzanie, przechowanie i za w ogóle towarzystwo. i ogórki od mamy. :]
tagi:
katowice,
koncert,
nikiszowiec,
off festival,
śląsk
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
oj śląsk jest przepiekny i kolorowy :) wiele jest do zobaczenia a jeszcze wiecej do sfotografowania :)
OdpowiedzUsuńAleż mi się marzy wyprawa do Nikiszowca... Już od dłuższego czasu... Czy tam jest powód, żeby bać się o sprzęt fotograficzny czy raczej nikt mi go tak w dzień na ulicy nie zabierze?
OdpowiedzUsuńIwona, no jest... jest. Może w następny weekend znów się tam pojawie. :]
OdpowiedzUsuńHellmans, wiesz bywa różnie. Jak my byliśmy teraz, to było zupełnie spokojnie. Najlepiej by było, jakby się Iwona wypowiedziała, bo ona tam tamtejsza. Nikisz rządzi.
ja tam nie mialam nigdy zadnych problemow, jezeli sie nie jest problemowym to jest ok :)
OdpowiedzUsuń