20090725

bornholm 2009. deszczowe kilometry.

dzień trzeci, od samego początku zapowiadał się kiepsko. silny wiatr, ciężkie i niskie chmury. do tego nieprzyjemny chłodek - nawet przypiąłem nogawki do spodni. tego dnia plan był taki, żeby przemieścić się z gratami na pole namiotowe w okolicach gudhjem. ze względu na wzgląd paskudnej aury wyjazd z paradisbakkerne za wszelką cenę odwlekaliśmy, a jak to bywa w deszczowe dni, nuda przynosi różne pomysły. tym razem była to kanapka na johnnego!drugą przyczyną prokrastynacji wyjazdu była drobna niedyspozycja kolarki julii, która w nocy pilotowała lądowanie ufo na pobliskim polu. w końcu jednak wyruszyliśmy. grubo po południu, korzystając z tego, że na niebie się trochę przejaśniło. daleko jednak bez deszczu nie ujechaliśmy. po 3 kilometrach jazdy złapało nas kolejne tego dnia oberwanie chmury. szybko zjechaliśmy z drogi i wszyscy schowaliśmy się pod brezentem. w tym momencie stwierdziliśmy, że ula gdzieś zaginęła - okazało się, że akcja przykrywania się brezentem była tak szybko, że ula nas nie zauważyła i pojechała dalej. jej strata, bo spotkała nas bardzo miła sytuacja... po chwili zostaliśmy zaproszeni przez mieszkańca pobliskiego domu do garażu, żeby skuteczniej schronić się przed deszczem i wiatrem. z zaproszenia oczywiście skorzystaliśmy. no i w tym momencie stała się rzecz, której nikt się nie spodziewał. pan bornholmczyk przyniósł nam termos pełen kawy! wszystkich zgromadzonych pod garażowym dachem to urzekło. po kilku minutach, kiedy opróżniliśmy termos, pan bornholmczyk przyniósł kolejny... a chwilę po tym, jego żona przyniosła pojemnik z ciasteczkami.
photo by johnny
photo by johnny
to byli niesomiwicie mili ludzie, z zainteresowaniem pytali skąd jesteśmy, na jak długo przyjechaliśmy i zapewniali nas, że bornholm jest naprawdę słoneczną wyspą, tylko że my akurat kiepsko trafiliśmy z terminem. na odjezdne zrobliśmy sobie grupenfoto z tymi dobrymi ludźmi, w firmowych strojach oczywiście.
photo by johnny
szczęśliwie, po tej ulewie udało nam się dojechać do samego gudhjem bez zakładania kurtek, chwilami świeciło nawet bardzo ładne słońce, a na niebie pojawiało się niebieskie.wschodnie wybrzeże wyspy jest śliczne. skały porośnięte trawą, krzewami i nieliczymi drzewami. i ten bałtyk jakiś taki bardziej czysty. w gudhjem uzupełniliśmy braki żywności oraz paliwa, posililiśmy się lokalnym fastfoodem i... schowaliśmy się przed deszczem, który okazał się być tylko wstępem do tego, co nastąpiło później. z gudhjem na pole namiotowe mieliśmy niespełna 5 kilometrów. nie patrząc na pogodę, postanowiliśmy tam dotrzeć jak najszybciej. z romeo wzięliśmy sobie te słowa do serca. mimo dość nieprzyjemnego podjazdu wydarliśmy naszymi 3kołowymi ciężarówkami do przodu, w połowie drogi oberwała się chmura. uznaliśmy jednak, że nie będziemy się już zatrzymywać i dojedziemy do pola namiotowego - przemokliśmy do cna. pozostała część grupy schowała się w jakiejś stodole. na szczęście ulewa nie trwała ciągle, zatem udało nam się na sucho rozstawić namioty. chwilę potem zaczęło ponownie lać. pole namiotowe przypominało mi bieszczady - gęsty las, lekko pofalowany teren i strumyczek...
photo by johnny
tego dnia wieczornych harców nie było, bo lało, bo pioruny waliły i poszliśmy wcześniej spać. to była długa, deszczowa noc, którą co chwile przeszywały grzmoty. woda była wszędzie...

20090724

bornholm 2009. szlaki. niekoniecznie rowerowe.

drugi dzień na wyspie rozpoczął się dość leniwie, z resztą - wszystkie dni naszego pobytu były leniwe. nigdzie nam się nie spieszyło, z mały wyjątkiem, ale o tym później. tego dnia postanowiliśmy zwiedzać bez dodatkowych kilogramów na tylnych osiach, zapadła decyzja, że spędzimy jeszcze jedną noc na tym samym polu. ustaliliśmy trasę - przez puszczę, przy której spaliśmy, pojedziemy w kierunku ølene, a następnie udamy się do østermarie w celu zwiedzenia ruin kościoła oraz do østerlars, w celu zobaczenia kościoła-rotundy. na bornholmie ścieżki rowerowe są w większości asfaltowe lub szutrowe - czemu w polsce nikt o tym nie może pomyśleć?! przez to jazda nimi jest dość monotonna :], nawet mimo niekończońcych się podjazdów i świetnych miejsc, przez które są poprowadzone. dlatego też drużynowy johnny zaordynował przeprawę szlakiem konnym. tak dla urozmaicenia i zobaczenia nieco bardziej dzikich miejsc. początkowo było fajnie, potem wyjechaliśmy na wielką polanę i było jeszcze fajniej. po prostu jechaliśmy w trawie do pasa, dzięki czemu radocha z napotkanych korzeni, czy kamieni była jeszcze większa!
photo by johnny
euforia osiągnęła swoje maksimum, kiedy naszym oczom ukazał się dość pokaźny wąwóz, przez który musieliśmy się przeprawić. wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że cały był usłany powalonymi drzewami. a pod nimi przebiegała ścieżka... więc rowery w garść i marsz przed siebie!
photo by johnny
photo by MOnika
kiedy wszystkim udało się przeprawić przez tą niemałą przeszkodę, postanowiliśmy wdrapać się na wielki głaz i poczynić grupenfoto. oczywiście ambitnie wlazłem na samą górę z kubusiem... na zdjęciu jednak wypatrzą go tylko sokole oczy.
photo by johnny
po szlaku konnym przyszedł czas na prawdziwą zabawę dla kubusia. wjechaliśmy na szlak pieszy, który wiódł przez całkiem pokaźne kamieniste podjazdy i zjazdy. w czasie tego odcinka strasznie przeklinałem samego siebie - na zjazdach hamował mnie fakt, że jadę bez kasku, a w nerce mam optykę za kilka PLNów... mimo to, frajda z jazdy po tym szlaku była niesamowita. współtowarzysze podróży pewnie tylko co jakiś czas słyszeli moje okrzyki radości dochodzące z głębi lasu. genialny fragment trasy! kolejny odcinek był asfaltowy, na którym z czupurkiem postanowiliśmy sobie urządzić bio, było naprawdę zacnie. przewaga, którą zdołałem wypracować nad resztą ekipy w tym czasie pozwoliła mi na spokojne ustawienie się podjeździe z aparatem.julia była zachwycona, wręcz tryskała energią i radością. korzystając z chwili postanowiłem też uwiecznić zboże falujące na nieustającym wmordewindzie.w østermarie w lokalnym fastfoodzie wsunęliśmy energetyczne posiłki - hamburgery i popularny na wyspie polsemix, czyli posiekane parówki usmażone z frytkami. pycha! a żeby dania dobrze ułożyły się w brzuszkach - dolaliśmy kolarskiego paliwa.
photo by MOnika
kolejną odwiedzoną przez nas miejscowością było østerlars, czyli wschodni łosoś. tam napotkałem morrisa minor 1000. co ciekawe, znów udało mi się zamienić kilka słów z jego właścicielem. ponownie, był to pierwszy właściciel samochodu - dostał go od ojca na 18 urodziny. 44 lata temu. niestety nie pomyślałem o tym, żeby sfotografować samochód z jego właścicielem - a szkoda, bo gość wyglądał na wyjętego z poprzedniej epoki.kawałek za miastem stoi jeden z czterech okrągłych kościołów, które można zobaczyć na bornholmie.atmosfera była zacna, pogoda dopisywała, noga dobrze podawała, a widoki zapierały dech w piersiach. aż mordki same się uśmiechały, nawet w czasie wywiadu przed kamerą.powrót do paradisbakkerne był naprawdę fajny, większość dystansu pokonaliśmy szutrową, szybką drogą przez puszczę. aż miło było dokręcać, ile sił w nogach. na koniec wycieczki zafundowałem sobie 13km pętlę, dzięki której powalczyłem sobie na kilku stromych podjazdach, a następnie zaliczyłem jeden, za to wielce solidny, kamienisty podjazd przez las. bomba! wieczorem, z towarzyszem romeo oraz czupurkiem i przypadkowo napotkanym polakiem udaliśmy się na zakupy do svaneke. z pustą przyczepą szło pięknie, w svaneke towarzysz polak, którego imienia nie pomnę, zapytał nas, czy zawsze tak szybko jeździmy - na dystansie 6km, z romeo zrobiliśmy 15 minut przewagi nad nim. z zakupami poszło szybko, pan sprzedawca miał bezcenną minę, kiedy z kolejnej kieszeni bluzy wyciągałem dziesiątą puszkę paliwa kolarskiego. powrót nie był już taki łatwy i przyjemny. w przyczepie miałem z 10 litrów paliwa. to daje się we znaki, szczególnie na licznych, dość stromych podjazdach w drodze na nasze pole. nieszczęśliwie, romeo postanowił rzucić mi wyzwanie na ostatnim podjeździe - przegrałem. a po doturlaniu się do namiotu wyglądałem... dość niewyraźnie.
photo by johnny
wieczór spędziliśmy przy ognisku. taki standardzik. uzupełniliśmy braki paliwa, temperaturę podkręciliśmy domowej roboty dopalaczem (dzięki monika) i wodą żubrzą. o poranku okazało się, że w nocy na pobliskim polu wylądowało ufo. pozostawili po sobie jednak dość nieregularne okręgi... i tak skończył się kolejny dzień wyprawy. duńczycy z sąsiedniego namiotu najlepiej i najcelniej nas określili: wy idioty! a jutro postaram się opisać kolejny, niestety deszczowy, dzień.

20090722

bornholm 2009. pierwsze górki.

no, i wylądowaliśmy bezpiecznie na bornholmie, w nexø. wszystkie rowery (i przyczepy) odliczyły się na lądzie. pierwsze wrażenie? czas płynie tutaj 20% wolniej, ludzie jakoś wolniej chodzą, samochody (jak przejeżdżają) to jakoś tak spokojniej. zaczęło być fajnie. najwsamwpierw udaliśmy się do informacji turystycznej w celu zanadobycia w drodze dostania mapek, informacji o campingach i innych ciekawostkach. następne kilkadziesiąt metrów poprowadziło nas na uliczkę z bankomatem, sklepem rowerowym, który niezwłocznie zwiedziliśmy i piekarnią - ciasta były pycha!
photo by johnny
no i czas na pierwszy zgrzyt, wszyscy się zebrali i pojechali do sklepu na zakupy, a ja i romeo zostaliśmy. była to odpowiednia chwila do złapania pierwszej gumy na wyprawie. szczęśliwym wybrańcem losu został romeo! po jakimś nie do końca określonym czasie namierzyliśmy się, wymieniliśmy uprzejmości i postanowiliśmy ruszyć w stronę campingu w okolicach paradisbakkerne. chwilę po opuszczeniu tej portowej miejscowości objawiła się pierwsza górka, która stanowiła jedynie malutki przedsmak tego, co czekało nas dalej. w sumie, to ciągle było w górę i w dół, i w górę i w dół. naprawdę nuda, szczególnie z ekwipunkiem w sakwach. pierwsze prawdziwe kryterium podjazdowe trafiło nam się tuż przed campingiem. trzeba było się solidnie napracować, żeby podjechać. campingiem był kawałek wykoszonego pola, o którym więcej napiszę w kolejnej odsłonie. w miarę szybko udało nam się zainstalować na miejscu, chociaż początkowo niektórzy (czupurek) mieli wyraźne problemy z rozstawieniem namiotu.szczęśliwie, po chwili namiot wyglądał już jak należy. a po spożyciu bardzo skromnego posiłku wyruszyliśmy w kierunku svaneke.po drodze natknąłem się na uroczego pana bulika, którego postanowiłem uwiecznić (dla hellmansa, bo jak wiadomo, każdy majonez jest miłośnikiem bulików!), przy okazji zamieniłem kilka słów z panem właścicielem, który to twierdził, że jest pierwszym właścicielem pojazdu - już ponad 30 lat.svaneke to kolejna portowa oaza na wyspie, urocza miejscowość przykryta czerwoną dachówką.w svaneke odwiedziliśmy fabrykę cukierków, miejscowy browar (chyba w życiu tak pysznego piwa nie piłem), hutę szkła (nie wiedziałem, że wyroby szklane powstają w takiej zabawowej atmosferze) oraz port i cypel, na którym stoi latarnia morska.na skałach cypla odbyła się krótka sesja zdjęciowa reklamująca nową kolekcję ubrań profesjonalnej grupy kolarskiej nocny rowerna tej samej skale uwieczniono i mnie, razem z 3kołowym nocnym pociągiem z mięsem, strasznie mi się podoba to zdjęcie. teraz już mi nikt nie powie nie weszłeś!, a dlaczego? bo jestem hardkorem!
photo by johnny
powrót na camping oczywiście obfitował w mniejsze i większe podjazdy, a jak! wieczór spędziliśmy przy ognisku. oczywiście uzupełnialiśmy braki paliwa i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. i tak upłynął nam pierwszy dzień na wyspie. jutro zapraszam na kolejny odcinek. ps. tam nie ma komarów!

20090719

bornholm 2009. podróż.

tegoroczne wakacje spędziłem rowerowo ze znajomymi z nocnego roweru. szanowne państwo tortillowe wynalazło pomysł, aby zwiedzić bornholm. jak wymyślili, tak się stało i 7 lipca rano wsiedliśmy do pociągu jadącego do kołobrzegu. zajeliśmy radośnie wagon rowerowy, w nim oddawaliśmy się różnym uciechom życia. spaniu, grom, zabawom oraz konsumpcji paliwa kolarskiego. niestety ma ono do siebie to, że szybko się kończy. ale od czego są kumple? z odsieczą w toruniu przybył michał, który dostarczył nam paliwa na kolejne kilkadziesiąt kilometrów.
photo by johnny
kolejnym przystankiem była bydgoszcz, w której to z kolei johnny odegrał role sprintera, który musiał być szybszy niż pracownicy pkp zmieniający czoło pociągu. oczywiście początkowo nie miałem pojęcia o tym, że postój na stacji będzie trwał jakieś 15 minut, więc spanikowany wyskoczyłem na peron i próbowałem zatrzymać konduktora... wzbudziło to gwałtowny wybuch śmiechu pracowników kolei. ostatecznie johnny wygrał i triumfalnie wkroczył na peron. dalsza część tej długiej podróży upłynęła bez większych sensacji - rozmowy o życiu i śmierci, poszukiwanie prawdy przy pomocy zakurzonej żarówki, robienie min, spanie... ot co, takie tam 9 godzin w pociągu.dzień zakończyliśmy rybką w kołobrzegu i poszliśmy spać. lało. kolejny dzień zaczął się wcześnie, za wcześnie. bardzo, bardzo za wcześnie. o 7 rano już siedzieliśmy na promie, wsunęliśmy zestaw śniadaniowy i zaczęliśmy szukać miejsc noclegowych, wszak 4h snu, to bardzo łakomy kąsek. emocje wśród współtowarzyszy były mocno mieszane, jedni wyglądali na przestraszonych, inni tryskali (jak zwykle) energią i uśmiechem. reszty rejsu nie pamiętam, widać było śmiertelnie nudno. początkowo spałem na podłodze na środku baru, tutaj jednak ciągle byłem obserwowany przez przechodzące dzieci - dziwnie wyglądałem? dostałem również kilka kopniaków.
photo by johnny
dlatego też z noclegiem przeniosłem się na podłogę przy wejściu na prom - muszę przyznać, że to bardzo komfortowe miejsce, zapewnia spokojny sen i świadomość tego, że się nie zostanie polanym herbatą albo podeptanym. obudziłem się nie-pamiętam-w-którym-momencie i chwilę potem byliśmy już na bornholmskiej pięknej ziemii. i w ten oto sposób dotarliśmy na wyspę. to, co działo się dalej opiszę w kolejnym nudnym wpisie.

20090628

koncert charytatywny dla pauliny pruskiej

to był 9 czerwca (daaaaawno temu!), ulewny wieczór, do klubu dotarłem około godziny 19. i już wtedy w środku było ciasno, ale jakoś udało mi się nawet dogramolić do baru w celu zakupienia złotego trunku. tego wieczora w powiększeniu, z inicjatywy jacka lachowicza tymona tymańskiego, miał miejsce koncert charytatywny dla pauliny pruskiej, dziewczyny walczącej z wyjątkowo zjadliwym nowotworem, niesamowicie dzielnej, pełnej energii i nadziei na powrót do zdrowia. do tego jednak niezbędne są środki finansowe - 250 000 USD, potrzebne na operację oraz terapię pooperacyjną - więcej informacji na jej blogu. trzeba pomóc! akcja promująca to wydarzenie przyniosła pożądane efekty, do klubu nie zmieściło się kilkaset osób - bo w środku już nawet szpilki nie można było wetknąć między ludzi. koncertowanie rozpoczęło się z nieprzyjemnym 40 minutowym opóźnieniem - spędzenie tego czasu na ciasnej klatce schodowej, gdzie temperatura dochodziła do 40 stopni, a wilgotność była tak duża, że para wodna skraplała się na ścianach, to nic przyjemnego. sala koncertowa po otwarciu zapełniała się ludźmi do pełna w kilkadziesiąt sekund. mi i tomkowi udało się zająć strategiczne pozycje pod samą sceną. jednak pola manewru nie mieliśmy zbyt wielkiego. głównodowodzącym na scenie był jacek lachowicz. wszyscy występujący artyści mieli dać krótkie koncerty - po 3 utwory, w rzeczywistości trochę się to wszystko w czasie rozciągneło. z obrazkami było ciężko, bo na scenie panowały wręcz egipskie ciemności, a praktycznie jedyne widoczne światło było czerwone - tego wieczora lampa błyskowa się napracowała solidnie. na początek poszły pustki... no i było, tak pustkowonastępnie wystąpiła ania dąbrowska, jestem nią zachwycony. mogłaby tak śpiewać i śpiewać...następnie, na scenie pojawił się pono (połówka duetu od brania w (j)aucie) wraz z zespołem muzykującym na prawdziwych instrumentach. jakoś nie przypadł mi ten występ do gustu...kolejną gwiazdą była katarzyna nosowska. niestety na samym początku jej występu sprzęt postanowił przestać działać. walka z nagłośnieniem i poszukiwaniem 'lewej górki' trwała z 30 minut... jednak kiedy wszystko wróciło do normy zagrali. i zagrali naprawdę bardzo dobrze!przyszedł czas na występ czesława śpiewy mozila, jego występowi również towarzyszyły drobne problemy techniczne, dlatego też grał tylko na pianinie...po sympatycznym występie czesława na scenę ponownie wpadł jacek lachowicz z zespołem (tym samym, który wystąpił z pono). obyło się na szczęście bez problemów technicznych, jednak panowie grali dużo dłużej, niż pierwotnie przewidywano...a powodem przedłużonego występu jacka lachowicza był ten oto spóźniony sympatyczny pankoncert tymona przerodził się w swojego rodzaju jammowanie. na scenie pojawiali się różni ludzie, grali na różnych instrumentach, a publiczność decydowała, co zespół ma zagrać.ostatecznie impreza skończyła się grubo po północy, było naprawdę wielce smacznie i do końca imprezy na scenie panowała naprawdę bardzo dobra atmosfera! a dzięki dobrym ludziom, na konto pauliny wpłynęły ponad 22 000 PLN!!