
photo by johnny
jako że trasę na ten dzień mieliśmy zaplanowaną dość krótką, to zgodnie z naszym zwyczajem, zbieraliśmy się bardzo wolno. najpierw poleżeliśmy na słońcu, potem w cieniu, potem było kąpu kąpu, albo na odwrót. w końcu się spakowaliśmy i kiedy mieliśmy już ruszać, to czupurek po raz ochnasty musiał dopiąć sakwy. w końcu to czupurek, on nie umie ruszyć bez zatrzymania. tuż przed wyjazdem na trasę zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na podwórzu gospodarstwa, przy którym mieściło się pole namiotowe. po lewej, za otwartymi wrotami znajduje się świetlica, w której panowały te piękne zapaszki. (na życzenie czytelników) poprzedniego wieczora, czupurek aka bełtrol puścił w sławojce kontrolnego rzygmunta - po spożyciu dwóch puszek paliwa kolarskiego. tłumaczył, że to od tego zapachu... jednak nie wszyscy chcą w to uwierzyć. czyżby nowy rekord świata?
photo by johnny
no i ruszyliśmy w stronę aakirkeby. tereny w tej części wyspy są zdecydowanie przyjaźniejsze, zatem jazda z sakwami jest też przyjemniejsza. po kilku chwilach, kawałek przed nylars, napotkaliśmy zagajnik, w którym znajdowały się głazy z bajkowymi i nie tylko bajkowymi płaskorzeźbami, wykonane przez slau stene, okolicznego artystę.


photo by johnny
kilka minut później dotarliśmy do nylars, gdzie zwiedziliśmy kolejny okrągły kościół wraz z przyległościami. ten był nieco mniejszy od tego, który widzieliśmy w osterlars.photo by MOnika

photo by johnny
mój wzrok przyciągnęła ciekawa faktura szkła w jednym z okienek. wyglądała zupełnie jak efekt z fotoszopa.
kolejne kilometry do aakirkeby minęły szybko, nie było żadnego podjazdu! bez sensu zupełnie. na miejscu zainteresowały nas w sumie tylko dwa miejsca - sklep rowerowy, w którym spędziliśmy z godzine i największy kościół na bornholmie - aa kirke, w którym spędziliśmy może z 15 minut... priorytety.
photo by johnny
w aakirkeby znajduje się też jakieś superfajne muzeum naturbornholm, ale jako mistrzowi prokrastynacji, oczywiście dotarliśmy do niego chwilę po zamknięciu. zdążyliśmy natomiast do (moim zdaniem) dużo bardziej interesującego miejsca - do muzeum motoryzacji. można było tam obejrzeć wszelkie cuda, jakie jeździły po drogach, nawet pojazd zaprojektowany przez sinclair'a - tak, tak, dokładnie przez tego samego człowieka, który stworzył zx spectrum! wśród zbiorów muzeum znajduje się również poczciwa, polska skarpeta, trampek i maluch. i wiele, wiele innych pysznych pojazdów.


photo by johnny
kilka kilometrów dalej trafiliśmy na pole namiotowe. tym razem w bezpośrednim sąsiedztwie winiarni. na prędce rozbiliśmy namioty, zjedliśmy zupki na wodzie, którą zagotował czupurek z johnnym. jakie to było urocze, ta dbałość o płomień...
posililiśmy się i pognaliśmy do pedesker, w celu poczynienia zakupów na wieczór. prosto ze sklepu pojechaliśmy na plażę w oster somarken. na plaży uzupełniliśmy braki płynów i... graliśmy w kalambury. oj było wielce wesoło. odgadywanie haseł sprawiało nam wielką radochę i budziło wiele emocji, a przy okazji powstało kilka nowych ksywek... moczymorda, królikołak, czy tępy chuj. oj działo się, działo.
przed spożyciem radzę się upewnić, że jest się prawdziwym hardkorem...
photo by johnny

photo by johnny
droga powrotna okazała się być zaskakująco krótka i płaska. nie wiem, jak to się stało, bo wcześniej ciągle jechaliśmy w dół... kiedy już dotarliśmy, to na polu namiotowym zawiązał się klub dyskusyjny przy butelce wina. tematy z gatunku tych najcięższych, ale w końcu to była nasza zielona noc... w międzyczasie, podsłuchałem rozmowę polaków z namiotu obok... no bardzo ładnie się polacy o polakach wyrażają. szczególnie, że chwilę wcześniej pani, która o nas tak pięknie mówiła, dopingowała nas dzielnie przy winiarni. pozdrawiam panią serdecznie!
to była pierwsza noc bez deszczu. taka miła odmiana i niespodzianka.




dziewczyny, jak tylko zobaczyły, że nad tym jeziorkiem jest rozwieszona kolejka tyrolska, to pognały na dół. z johnnym zostaliśmy chwilę dłużej na górze, w celach obrazkowych, bo widoki były nadal niesamowite.
kiedy dotarliśmy na dół, ekipa była już gotowa do zjazdu. widok tego zalanego kamieniołomu zapierał dech w piersiach. 




po zabawach wodnych zjechaliśmy do okolicznego portu, gdzie wsunęliśmy bardzo zdrowe jedzenie, a johnny wraz z iwoną popełnili sesję reklamową napoju gazowanego squash.
nie wiedzieć czemu, bo przecież na youtube to 
bo diabeł tkwi we włosach...
po zwiedzaniu zamku, robieniu zdjęć i zwiedzaniu toalet szybko ruszyliśmy w stronę campingu. po drodze wjechaliśmy do kamieniołomu, w którym monika za wszelką cenę chciała doprowadzić mnie do zawału serca.




niektórzy na samą myśl o duńskiej spokojnej i błogiej rzeczywistości wręcz odpłynęli...
christianso oraz fredrikso, to dwie zamieszkałe, z trzech wysp grupy ertholmene. trzecia jest opustoszałym rezerwatem ptaków. wyspy są własnością duńskiego ministerstwa obrony - kiedyś były twierdzą-wiezieniem, zamieszkuje je 100 osobowe społeczeństwo artystów będących na utrzymaniu państwa. jest to dość specyficzne miejsce, ale za to bardzo urokliwe - wyspy można dokładnie obejrzeć w godzinę. w porcie nasz prom przywitały dzieci, które wyszły 'na rower'.
a chwilę potem ujrzeliśmy stałą 'radę wyspy' - od znajomych, którzy kilka lat wcześniej byli na bornholmie słyszałem, że ci panowie właśnie tak witają każdy przypływający prom.
wysepki usiane są małymi domkami, krzewami i kolorowymi kwiatami, a wszystko to otoczone jest naprawdę pięknym bałtykiem. całego porządku pilnują wszędobylskie skrzekliwe mewy, które bacznie obserwują każdy ruch turystów.


w porcie stał chyba jedyny na wyspie kuter rybacki. wyglądał tak, jakby tęsknił za otwartym morzem.
moim zdecydowanym faworytem, jeśli chodzi o zdjęcia popełnione na christianso/fredrikso, jest zdjęcie poczynione przez monikę. el szacun!


