20090728

bornholm 2009. południe.

przedostatni, szósty dzień pobytu na bornholmie rozpoczął się dla mnie wysłuchaniem przez ścianę namiotu serdecznych podziękowań od naszych szwedzkich sąsiadów. dziękowali nam za to, że byliśmy w nocy cicho i spokojnie i nikogo nie obudziliśmy. a to był po prostu taki nasz prywatny rewanż za potop szwedzki! poza tym, są wakacje, a młodość musi się wyszumieć. dla pozbycia się kaca moralnego, pojechałem z johnnym na śniadaniowe zakupy do nyker, zrobiliśmy kilka miłych kilometrów na mokrym siodle. tak w ramach pobudki. na śniadanie wsunęliśmy przygotowaną przez julię i iwonę jajcarnię
photo by johnny
jako że trasę na ten dzień mieliśmy zaplanowaną dość krótką, to zgodnie z naszym zwyczajem, zbieraliśmy się bardzo wolno. najpierw poleżeliśmy na słońcu, potem w cieniu, potem było kąpu kąpu, albo na odwrót. w końcu się spakowaliśmy i kiedy mieliśmy już ruszać, to czupurek po raz ochnasty musiał dopiąć sakwy. w końcu to czupurek, on nie umie ruszyć bez zatrzymania. tuż przed wyjazdem na trasę zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na podwórzu gospodarstwa, przy którym mieściło się pole namiotowe. po lewej, za otwartymi wrotami znajduje się świetlica, w której panowały te piękne zapaszki. (na życzenie czytelników) poprzedniego wieczora, czupurek aka bełtrol puścił w sławojce kontrolnego rzygmunta - po spożyciu dwóch puszek paliwa kolarskiego. tłumaczył, że to od tego zapachu... jednak nie wszyscy chcą w to uwierzyć. czyżby nowy rekord świata?
photo by johnny
no i ruszyliśmy w stronę aakirkeby. tereny w tej części wyspy są zdecydowanie przyjaźniejsze, zatem jazda z sakwami jest też przyjemniejsza. po kilku chwilach, kawałek przed nylars, napotkaliśmy zagajnik, w którym znajdowały się głazy z bajkowymi i nie tylko bajkowymi płaskorzeźbami, wykonane przez slau stene, okolicznego artystę.
photo by johnny
kilka minut później dotarliśmy do nylars, gdzie zwiedziliśmy kolejny okrągły kościół wraz z przyległościami. ten był nieco mniejszy od tego, który widzieliśmy w osterlars.
photo by MOnika
photo by johnny
mój wzrok przyciągnęła ciekawa faktura szkła w jednym z okienek. wyglądała zupełnie jak efekt z fotoszopa.kolejne kilometry do aakirkeby minęły szybko, nie było żadnego podjazdu! bez sensu zupełnie. na miejscu zainteresowały nas w sumie tylko dwa miejsca - sklep rowerowy, w którym spędziliśmy z godzine i największy kościół na bornholmie - aa kirke, w którym spędziliśmy może z 15 minut... priorytety.
photo by johnny
w aakirkeby znajduje się też jakieś superfajne muzeum naturbornholm, ale jako mistrzowi prokrastynacji, oczywiście dotarliśmy do niego chwilę po zamknięciu. zdążyliśmy natomiast do (moim zdaniem) dużo bardziej interesującego miejsca - do muzeum motoryzacji. można było tam obejrzeć wszelkie cuda, jakie jeździły po drogach, nawet pojazd zaprojektowany przez sinclair'a - tak, tak, dokładnie przez tego samego człowieka, który stworzył zx spectrum! wśród zbiorów muzeum znajduje się również poczciwa, polska skarpeta, trampek i maluch. i wiele, wiele innych pysznych pojazdów.
photo by johnny
kilka kilometrów dalej trafiliśmy na pole namiotowe. tym razem w bezpośrednim sąsiedztwie winiarni. na prędce rozbiliśmy namioty, zjedliśmy zupki na wodzie, którą zagotował czupurek z johnnym. jakie to było urocze, ta dbałość o płomień...posililiśmy się i pognaliśmy do pedesker, w celu poczynienia zakupów na wieczór. prosto ze sklepu pojechaliśmy na plażę w oster somarken. na plaży uzupełniliśmy braki płynów i... graliśmy w kalambury. oj było wielce wesoło. odgadywanie haseł sprawiało nam wielką radochę i budziło wiele emocji, a przy okazji powstało kilka nowych ksywek... moczymorda, królikołak, czy tępy chuj. oj działo się, działo.przed spożyciem radzę się upewnić, że jest się prawdziwym hardkorem...
photo by johnny
photo by johnny
droga powrotna okazała się być zaskakująco krótka i płaska. nie wiem, jak to się stało, bo wcześniej ciągle jechaliśmy w dół... kiedy już dotarliśmy, to na polu namiotowym zawiązał się klub dyskusyjny przy butelce wina. tematy z gatunku tych najcięższych, ale w końcu to była nasza zielona noc... w międzyczasie, podsłuchałem rozmowę polaków z namiotu obok... no bardzo ładnie się polacy o polakach wyrażają. szczególnie, że chwilę wcześniej pani, która o nas tak pięknie mówiła, dopingowała nas dzielnie przy winiarni. pozdrawiam panią serdecznie! to była pierwsza noc bez deszczu. taka miła odmiana i niespodzianka.

20090727

bornholm 2009. północ.

piąty dzień zapowiadał się bardzo ciekawie, no i ostatecznie było jeszcze lepiej, niż przypuszczałem. poranek był jakiś nieszczególnie interesujący, bo niewiele pamiętam. ze względu na wzgląd ambitnych planów na ten dzień, udało nam się z pola namiotowego wyjechać wyjątkowo wcześnie. na początek dnia zaplanowaliśmy sobie zwiedzanie północnego krańca wyspy. wśród atrakcji planowanych były dwie latarnie morskie i największe ruiny średniowieczne w skandynawii - hammershus. ale po kolei - najpierw obejrzeliśmy jakieś bardzo stare malunki na skałach, zasadniczo, to nic porywającego, więc zdjęć też nie ma. tutaj się trochę ekipa poszarpała i pogubiła. jednak po jakimś czasie wszystko wróciło do normy, i znów byliśmy wszyscy razem. kolejnym celem była latarnia morska, zatem ruszyliśmy przed siebie. minęliśmy największe jezioro na wyspie, wjechaliśmy w las i zaczęła się ostra jazda. szczęśliwie, jechaliśmy bez bagaży. wąska, nierówna droga z nielicznymi zakrętami ostro pięła się ku górze, nachylenie średnio wynosiło około 15% (sobie wyliczyłem ze wskazań licznika) - niestety, nie było znaku, który mógłby moje obliczenia potwierdzić. brak zakrętów był strasznie demotywujący, bo ciągle przed oczami była wspinaczka. a jak się już zakręt pojawiał, to za nim było jeszcze bardziej stromo. w końcu wszyscy wdrapaliśmy się na górę, i chyba nikt nie żałował, bo widoki były niesamowite i do tego na niebie były bardzo malownicze chmurki. tak! bałtyk jest błękitny.
photo by johnny
po krótkim odpoczynku pod latarnią ruszyliśmy dalej, jednak pojechało nam się nie tam, gdzie chcieliśmy... wiele chyba nie straciliśmy, a zyskaliśmy widoczków ładnych wiele. napotkaliśmy również atrakcyjną skałkę, pozosałośc po kamieniołomie, na której powstało kolejne grupenfoto. no i oczywiście musiałem wejść na górę z kubusiem - przecież nie byłbym sobą, gdybym tego nie zrobił. tym razem zająłem takie miejsce, żeby było go dobrze widać.
photo by johnny
dalej ścieżka robiła się coraz bardziej kamienista i stroma. milusio! w pewnym momencie jednak po lewej pojawił się prześwit w drzewach, no i widok był niszczący. dziewczyny, jak tylko zobaczyły, że nad tym jeziorkiem jest rozwieszona kolejka tyrolska, to pognały na dół. z johnnym zostaliśmy chwilę dłużej na górze, w celach obrazkowych, bo widoki były nadal niesamowite.kiedy dotarliśmy na dół, ekipa była już gotowa do zjazdu. widok tego zalanego kamieniołomu zapierał dech w piersiach.
photo by johnny
po chwili, na progu skały stanęli nasi. mistrzynią pisku została zdecydowanie iwona, której pisk i krzyk do rozpuku rozbawił liczną grupę ludzi obserwujących zabawę.
photo by johnny
po zabawach wodnych zjechaliśmy do okolicznego portu, gdzie wsunęliśmy bardzo zdrowe jedzenie, a johnny wraz z iwoną popełnili sesję reklamową napoju gazowanego squash.
photo by johnny
kolejnym punktem na naszej drodze były ruiny hammershus. pierwszym punktem zwiedzania był serwis roweru uli. centrowanie koła, uruchamianie hamulców, regulacja przełożeń. klasycznie się umorusaliśmy smarem - czupurek dzięki za wsparcie mentalne!
photo by MOnika
po drodze na zamek spotkaliśmy pasące się owce, ciągle się do nas tyłkami wypinały. podłe.nie wiedzieć czemu, bo przecież na youtube to kozy się nawołują, ale z johnnym złapaliśmy wkręta i przez dobre 10 minut szliśmy i darliśmy do siebie japy "eeeed! heeeeeeelp! ... boooooob!". chyba trochę zwracaliśmy na siebie uwagę... a na zamku było tak, jak... jak to na zamku bywa.bo diabeł tkwi we włosach...po zwiedzaniu zamku, robieniu zdjęć i zwiedzaniu toalet szybko ruszyliśmy w stronę campingu. po drodze wjechaliśmy do kamieniołomu, w którym monika za wszelką cenę chciała doprowadzić mnie do zawału serca.
photo by johnny
na szczęście, nie udało jej się. na polu namiotowym julia spreparowała pyszny sos do makaronu, którym się posililiśmy na dalszą podróż. a czekał nas jeszcze ładny kawałek drogi. pakowanie poszło w miarę sprawnie i słońce było jeszcze stosunkowo wysoko, kiedy opuszczaliśmy allinge. skierowaliśmy się na południe, zachodnim wybrzeżem - naszym celem był camping w okolicach ronne. po drodze napotkaliśmy kilka bardzo pokaźnych podjazdów, no i zjazdów oczywiście. szkoda tylko, że zjazdy trwają tak krótko... czym by było podróżowanie bez zwiedzania? kawałek za allinge zboczyliśmy ze szlaku, żeby zobaczyć jons kapel, samotną skałę pod klifem, o której krążą różne, dziwne legendy. miejsce urokliwe, nawet bardzo. jednak 30 minutowy spacer górską ścieżką w butach spd nie należy do najprzyjemniejszych, ale to nieważne. było pięknie i spotkaliśmy młodą mewę, strasznie ciekawska była i żarłoczna.
photo by johnny
z jons kapel poszło już w miarę gładko i bez większych przewyższeń, poza jednym krótkim zjazdem - nachylenie, jedyne 22% - przypaliłem hamulce. dalsza podróż przerodziła się w prawdziwy nocny rower. ba, nawet nocny kampinos! a co ciekawe, jedyną rzeczą, na którą trzeba było uważać w czasie jazdy szutrem przez las, to studzienki kanalizacyjne. do ronne dojechaliśmy koło 23, zrobiliśmy zakupy na stacji benzynowej, jak to na nocnym rowerze bywa - bez paliwa kolarz daleko nie ujedzie. kawałek za ronne rozpoczęliśmy poszukiwania pola namiotowego. łatwo nie było, ale za 3 razem trafiliśmy. i tutaj pokazaliśmy klasę. obozowisko rozbiliśmy niebywale cicho - nikogo nie obudziliśmy! taki dzień trzeba było jednak odreagować i uzupełnić paliwo, zatem skorzystaliśmy ze świetlicy znajdującej się w stodole. oddaliśmy się rozmowom, były wspominy z liceum, żarty. jak co wieczór. towarzystwa dotrzymywał nam koszmarny smród ze sławojki, która znajdowała się w tym samym pomieszczeniu, co świetlica. to było straszne, co widać po twarzy moniki. :)
photo by johnny zdjęcie popełniem ja, aparatem johnnego. on nie był w stanie go utrzymać. :)
zmęczenie zrobiło swoje, paliwo podziałało szybciej niż zwykle, no i niestety... w czasie powrotu do namiotów obudziliśmy pół pola namiotowego. prze-pra-sza-my! bo to wszystko przez ten deszcz, co zaczął padać. a jak zaczyna padać deszcz, to z johnnym zaczynamy śpiewać... to był długi dzień, zatem i wpis rekordowo długi. ciekawe, czy ktoś przebrnie całość... PS: jedno z moich zdjęć z wyjazdu zostało opublikowane na jednym z moich ulubionych blogów. jest to już drugie zdjęcie mojego autorstwa, które doznało zaszczytu opublikowania tam właśnie.

bornholm 2009. christianso.

czwarty dzień na wyspie zaczął się od ładnej, słonecznej pogody. tak dla odmiany po ulewnym poprzednim dniu i koszmarnej nocy. wstaliśmy wyjątkowo wcześnie, powolutku się zaczęliśmy zbierać do śniadania, pakowania i wyjazdu - prom na christianso odpływa dopiero o 12.30... jako mistrzowie prokrastynacji oczywiście potem musieliśmy gnać na złamanie karku, żeby wyrobić się na czas do gudhjem. ale po kolei. na śniadanie była przyrządzona przy pomocy papierosa jajecznica na wielkiej ilości kiełbasy i cebulki, smaczyła wielce dobrze. do tego przyniosła fajną regenerację.
photo by johnny
po śniadaniu okazało się, że jesteśmy najgorszymi ślamazarami świata, do odejścia promu zostało nam około 50 minut, a my nadal nie byliśmy spakowani. postanowiliśmy się rozdzielić, kto gotowy ten jedzie do gudhjem, reszta (ja i johnny) zostaje i pakuje się do końca i gna, co sił w nogach, żeby dogonić resztę. po jakimś czasie znów jechaliśmy razem, potem jednak znów się rozdzieliliśmy - każdy zjeżdżał inną uliczką w dół do portu. ważne, że wszyscy odliczyli się przy kasie. rowery z pełnym ekwipunkiem zostawiliśmy byle jak spięte w porcie, oczywiście z nadzieją, że po 5 godzinach naszej nieobecności pozostaną nienaruszone... podróż na christianso, wyspę należącą do grupy wysp ertholmene, znajdującą się zaledwie 17km od linii brzegowej bornholmu trwała około 30 minut. w międzyczasie spożyliśmy pyszne ciastka, oraz po małej, utęsknionej puszce paliwa. niektórzy na samą myśl o duńskiej spokojnej i błogiej rzeczywistości wręcz odpłynęli...christianso oraz fredrikso, to dwie zamieszkałe, z trzech wysp grupy ertholmene. trzecia jest opustoszałym rezerwatem ptaków. wyspy są własnością duńskiego ministerstwa obrony - kiedyś były twierdzą-wiezieniem, zamieszkuje je 100 osobowe społeczeństwo artystów będących na utrzymaniu państwa. jest to dość specyficzne miejsce, ale za to bardzo urokliwe - wyspy można dokładnie obejrzeć w godzinę. w porcie nasz prom przywitały dzieci, które wyszły 'na rower'.a chwilę potem ujrzeliśmy stałą 'radę wyspy' - od znajomych, którzy kilka lat wcześniej byli na bornholmie słyszałem, że ci panowie właśnie tak witają każdy przypływający prom.wysepki usiane są małymi domkami, krzewami i kolorowymi kwiatami, a wszystko to otoczone jest naprawdę pięknym bałtykiem. całego porządku pilnują wszędobylskie skrzekliwe mewy, które bacznie obserwują każdy ruch turystów.w porcie stał chyba jedyny na wyspie kuter rybacki. wyglądał tak, jakby tęsknił za otwartym morzem.moim zdecydowanym faworytem, jeśli chodzi o zdjęcia popełnione na christianso/fredrikso, jest zdjęcie poczynione przez monikę. el szacun!
photo by MOnika
w czasie rejsu powrotnego, na telewizorach na promie śledziliśmy zmagania kolarzy na jednym z etapów tdf. niestety telewizory zostały wyłączone 10km przed finiszem... na miejscu, w gudhjem stwierdziliśmy, że nasze bagaże pozostały nienaruszone. nie było to dla mnie żadną niespodzianką, ale jednak nutka niepokoju była obecna. podróże i zwiedzania wzmagają apetyt, zatem udaliśmy się spiesznie do okolicznej (podobno najlepszej na wyspie) restauracji, gdzie skonsumowaliśmy śledzie przyrządzone na tysiąc różnych, smakowitych sposobów. pycha! jednym dzwonkiem również poczęstowaliśmy mewę koczującą na pobliskiej latarni - johnny mówił, że mewy skutecznie wykorzystują każdy moment nieuwagi konsumujących i polują na dania prosto z talerza. ciekawe, czy miała niestrawność po tym arcysłonym kawałku?
photo by johnny
photo by johnny
po tym paskudnym obżarstwie, prawie bez przeszkód - czupurek znów musiał dopiąć sakwy - ruszyliśmy w stronę allinge. droga znów była koszmarnie nudna, ciągle w dół i w górę, w dół i w górę... camping znaleźliśmy bez większych problemów. jednak zupełnie brakowało nam chęci do rozstawiania namiotów - woleliśmy zająć się pożyteczniejszymi sprawami...
photo by johnny
wieczór spędziliśmy przy ognisku, w towarzystwie polsko-norweskim, były straszne opowieści, wódka, tanie radyjko, nakręcany, analogowy aparat-małpka, typowo polskie podejście do sportów i inne paskudztwa, o których lepiej nie wspominać. poznaniacy, nurkowie, rowerzyści, koncertowicze i kto-wie-co-jeszcze starali się ciągle nas przekonać, że jantar to złom a nie prom i na pewno pójdzie na dno, a my, z naszymi zainteresowaniami, to jesteśmy nudziarze. opowiadali niestworzone historie i różne przygody, kiedy jednak usłyszeli, że my też mamy coś do powiedzenia - od razu im miny zrzedły. tutaj pozdrawiam moję kuzynkię, agatę b. wieczór mimo to był bardzo miły. no i nawet obyło się bez ekscesów i lądowania ufo.