20090907

śląsk. tauron nowa muzyka.

ostatnio często tam wracam. ale fajnie, lubię tam być. o śląsku mowa. na południe ponownie ściągnęła mni muzyka, ale to chyba nie ona była tym razem najważniejsza, ale o tym będzie później, teraz muzyka. w ostatni weekend sierpnia, na terenie starej kwk katowice odbywał się festiwal tauron nowa muzyka, taki festiwal z zacięciem elektroniczny. zupełnie to nie moje klimaty, ale to obecność islandzkiego mum sprawiła, że postanowiłem pojechać. dodatkowym bodźcem były imprezy towarzyszące, w szczególności zwiedzanie huty katowice. w praniu wyszło, że atrakcji było wiele więcej. po szalonej ewakuacji z warszawy, po przetrwaniu walki na gierkówce, dotarliśmy na teren festiwalu. piątkowe koncerty były bardzo kameralne. teren festiwalu wydawał się być praktycznie opustoszały. na pierwszy ogień poszedł king cannibal, jednak po kilkunastu minutach odpuściłem. to nie muzyka dla mnie. za mało w tym człowieka, za dużo pokrętełek, za dużo za głośnych niskich tonów. wszystko się od nich przewraca wewnątrz. jednak na tle pozostałych artystów występujących na club stage, to ten artysta grał muzykę najbardziej strawną dla mnie. zdecydowanie przyjemniejszy dla ucha koncert na live stage zagrali panowie dan le sac vs scroobius pip. ciężko mi zdefiniować muzykę, którą grali, ale mnie porwali swoim poczuciem humoru, różnorodnością dźwięków i pozytywną energią. masą pozytywnej energii, którą emitował dwumetrowy brodaty wokalista.tego wieczora chcieliśmy zobaczyć jeszcze ebony bones, jednak 25 minutowe opóźnienie koncertu skutecznie nas zniechęciło. kiedy kierowaliśmy się już do wyjścia, na scenie pojawiło się kilka kolorowo wystylizowanych postaci. posłuchaliśmy dwóch kawałków... zupełnie bez rewelacji, odebrałem ten zespół tak, jakby w ich muzyce chodziło tylko i wyłącznie o to, żeby wyglądać. sobotni wieczór festiwalowy był już dużo bardziej tłoczny, ludzi było naprawdę dużo, jak na całkiem niewielki teren położony pod atrakcyjnie oświetlonym szybem kopalni.na głównej scenie tego wieczora najpierw zobaczyłem pana, który się zowie jon hopkins, i grał bardzo fajnie. żałuję w sumie, że widziałem tylko końcówkę tego koncertu, bo elektronika w jego wydaniu była bardzo przystępna i przyjemna.dla mnie, niekwestionowanym niszczycielem tego wieczora był szwedzki fever ray. to była niesamowita godzina przesiąknięta pulsującymi dźwiękami doprawionymi ciemnością przeszywaną laserami. właściwie, to nawet nie wiem, co napisać o tym koncercie, bo nie umiem tego przełożyć na słowa. były... hipnotyczne dźwięki i wokale, etniczne bębny...to był jedyny występ, który zapełnił główny namiot oraz jedyny występ, po którym publiczność przez 15 minut skandowała 'fever ray'! sparaliżowani godzinnym swojego rodzaju nabożeństwem poszliśmy pod club stage, sprawdzić czym jest flying lotus. jednak natłok niskich tonów mnie zniechęcił do tego stopnia, że po kilku minutach usnąłem na stojąco. niedzielne koncertowanie rozpoczęliśmy od kilku minut na koncercie kamp! - ponownie za dużu pokrętełek i przycisków, nie dla mnie to. chwilę potem poszliśmy pod główną scenę, w celu wysłuchania koncertu jacaszka. moim zdaniem, był to najbardziej nieobecny koncert festiwalu. na scenie przebywały 3 osoby, zupełnie zatopione w niesamowitej, przenikającej muzyce. to była niesamowicie emocjonalna i nastrojowa godzina muzykowania, szkoda że tak brutalnie potraktowana przez akustyka... pod sceną nie dało się wytrzymać. chwilę potem przyszedł czas na koncert onra, całkiem sympatyczne dźwięki się pojawiły. pewnie wybiorę się do balsamu na jego występ za kilka tygodni. no i w końcu przyszedł czas na najbardziej wyczekany koncert festiwalu - islandzki mum. zgodnie z przewidywaniami, zespół nie zawiódł, koncert był niesamowity, głośny i krzykliwy. tak, jak powinno być na islandzkim koncercie. pojawiły się przede wszystkim utwory z ostatniego album, no i przekonały mnie do tego krążka. było bardzo energetycznie, bardzo falująco... szkoda, że tak krótko. dobrze, że tak intensywnie i pięknie. koncertu można posłuchać dzięki hennwillowi. edit: na nowej muzyce byłem po raz pierwszy. jeśli chodzi o organizację, miejsce i klimat, to festiwal zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. szkoda jedynie, że pracowali tam akustycy, którym słonie uszy podeptały...

3 komentarze:

  1. w zeszłym roku byłem na warszawskim koncercie mum w fabryce trzciny i wtedy wgnietli mnie w ziemię. mówisz że nowa płyta dobra? trzeba w takim razie przesłuchać

    OdpowiedzUsuń
  2. pchełas, no sceptycznie byłem nastawiony do go go smear the poison ivy... ale spodobało mi się, jak posłuchałem na żywca. niestety, w FT rok temu nie byłem. żałuję...

    OdpowiedzUsuń
  3. pierwsze zabiło mnei kolorami .. :)

    OdpowiedzUsuń