po mocny początku, przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. coma bez wątpienia jest lubiana. dla mnie, to kwestia bardzo dyskusyjna, ale o tym później. najpierw o sztuce, którą zaprezentowali w czwartkowy w stołecznej stodole. z tym, że coma ma perfekcyjnie dopracowane show, którego nie powstydziłyby się wielkie zespoły, nie można polemizować. na scenie zainstalowany był wielki wyświetlacz, z którego w czasie całego występu sączyły się rewelacyjnie przemyślane wizualizacje. na scenie panował wręcz niespotykany ład, a w okół pojawiło się dużo dodatkowych źródeł światła. i brzmienie było bardzo w porządku. ale jednak mimo to, ciągle wewnętrznie czuję niechęć do comy, mimo tych chwytliwych i szybko zapadających w pamięć riffów. pierwszą rzeczą, która mnie skutecznie odrzuca jest wygląd i zachowanie na scenie roguca. nic mnie tak nie irytuje, jak tacy wylansowani goście zupełnie nie pasujący do ogólnego wymiaru zespołu. kreujący się na wielkich nie wiadomo jak emocjonalnych tekściarzy, a na scenie ocierających się o statyw mikrofonu w dość ordynarny sposób. a teksty o wrzeszczącej u sąsiada herbacie, czy o zapraszaniu dziewczyn na sok są dla mnie jakimś żartem, zupełnie bez wartości. i smutne jest to, że tłumy to kupują. masie się to podoba, bo jest łatwe, lekkie i można prężącego się na scenie pana wielbić i koffać. chyba nigdy nie zrozumiem tego oszołomstwa, które panuje w okół tego typu zespołów na całym świecie. czemu tłum nie chce wartościowych treści, tylko zaspokaja się byle czym? chyba lepiej by było, gdyby nie nagrali kolejnych albumów po pierwszym wyjściu, który był bardzo solidnym krążkiem, nową jakością na polskiej scenie. no cóż... moja idealistyczna wizja świata, gdzie wszystko miałoby swoje uzasadnienie się znów przejawia... ze zdjęciami jest tak sobie, oprawa sceniczna dawała piękny efekt wizualny, z punktu widzenia widza. do fotografowania łatwo nie było...
20100221
coma
po mocny początku, przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. coma bez wątpienia jest lubiana. dla mnie, to kwestia bardzo dyskusyjna, ale o tym później. najpierw o sztuce, którą zaprezentowali w czwartkowy w stołecznej stodole. z tym, że coma ma perfekcyjnie dopracowane show, którego nie powstydziłyby się wielkie zespoły, nie można polemizować. na scenie zainstalowany był wielki wyświetlacz, z którego w czasie całego występu sączyły się rewelacyjnie przemyślane wizualizacje. na scenie panował wręcz niespotykany ład, a w okół pojawiło się dużo dodatkowych źródeł światła. i brzmienie było bardzo w porządku. ale jednak mimo to, ciągle wewnętrznie czuję niechęć do comy, mimo tych chwytliwych i szybko zapadających w pamięć riffów. pierwszą rzeczą, która mnie skutecznie odrzuca jest wygląd i zachowanie na scenie roguca. nic mnie tak nie irytuje, jak tacy wylansowani goście zupełnie nie pasujący do ogólnego wymiaru zespołu. kreujący się na wielkich nie wiadomo jak emocjonalnych tekściarzy, a na scenie ocierających się o statyw mikrofonu w dość ordynarny sposób. a teksty o wrzeszczącej u sąsiada herbacie, czy o zapraszaniu dziewczyn na sok są dla mnie jakimś żartem, zupełnie bez wartości. i smutne jest to, że tłumy to kupują. masie się to podoba, bo jest łatwe, lekkie i można prężącego się na scenie pana wielbić i koffać. chyba nigdy nie zrozumiem tego oszołomstwa, które panuje w okół tego typu zespołów na całym świecie. czemu tłum nie chce wartościowych treści, tylko zaspokaja się byle czym? chyba lepiej by było, gdyby nie nagrali kolejnych albumów po pierwszym wyjściu, który był bardzo solidnym krążkiem, nową jakością na polskiej scenie. no cóż... moja idealistyczna wizja świata, gdzie wszystko miałoby swoje uzasadnienie się znów przejawia... ze zdjęciami jest tak sobie, oprawa sceniczna dawała piękny efekt wizualny, z punktu widzenia widza. do fotografowania łatwo nie było...
20100220
proghma-c
coma to taki superband muzyczny, który sprzedaje dwie stodoły, dzień po dniu, bez wysiłku. nie ogarniam tego. no, ale o comie będzie w kolejnej odsłonie. szczęśliwie, gwiazda zapewniła sobie na pierwszy wieczór jeden support przyzwoity - orbita wiru, a drugi znakomity, znacznie lepszy od gwiazdy - proghma-c. ale po kolei, bo orbitę znam od czasu już dłuższego, no i niestety ze smutkiem stwierdzam, że stali się bardziej rockowo-feelowi, niż alternatywni, czy jeszcze inni niezależni. ale koncert zagrali sympatyczny, nieźle zabrzmieli i zrobili na mnie ogólnie dobre wrażenie. publiczność powoli się gromadziła się pod sceną, a niektórzy nawet klaskali i to gromko.
a jutro zapraszam na gwiazdę wieczoru.
tagi:
koncert,
orbita wiru,
proghma-c,
stodoła,
warszawa
20100219
nitzer ebb
po zagraniu dwóch koncertów jako support depeche mode w łodzi, nitzer ebb został gwiazdą wieczoru. do progresji ściągnęło koło 250 fanów zespołu, byli laibachowcy, depechowcy, ogólnie mrok. polski support - controlled collapse, nie dotarł, co poskutkowało tym, że drugi z zespołów rozgrzewających - psyche, rozpoczęli swój występ koszmarnie późno. na domiar złego, oni grają germano-elektro-polo, czego słuchać się nie da. odpuszczę sobie i nie będę jeździł dalej po zespole. było... jak było. nawet zdjęć się nie chciało robić. ale ludzie tańczyli, radowali się... nie rozumiem.po tym, dość żenującym występie, nastąpiła kolejna dłużyzna i oczekiwanie na koncert. tłum się stawał coraz bardziej pijany. to niewątpliwie bardzo dobrze wpływa na odbiór muzyki uwielbionego zespołu... później niż późno, czyli bardzo późno, na scenie pojawili się muzycy z nitzer ebb. dwóch gości obsługiwało instrumenty perkusyjne i elektroniczne, a ich trzeci kompan zajmował się śpiewem i chaotycznym poruszaniem się po scenie. w porównaniu z supportem, który w moim zdaniu zupełnie się nie spisał, wypadli świetnie. z energią, zdecydowaniem i sensem. podwójna bateria bębnów dobrze robiła dźwiękom nitzera. niestety, po dwóch kawałkach wylecieliśmy z fosy. a żeby było weselej - poza nią również nie można było fotografować. zdjęć zatem będzie niewiele... było w porządku, lecz do końca nie dotrwaliśmy. zmęczenie wzięło górę.
tagi:
koncert,
nitzer ebb,
progresja,
psyche,
warszawa
20100218
danny cavanagh
pan anathema w warszawie, dla mnie wydarzenie ważne i wielce wyczekane. danny cavanagh i leafblade po raz kolejny wystąpili w warszawie, tym razem w no mercy. w klubie, niestety, wisiała siekiera papierosowa, bardzo duży minus... ludzi dość dużo, na sali było raczej pełno. ale szczerze mówiąc - spodziewałem się wyższej frekwencji i bójek o bilety przy wejściu. na rozgrzewkę był leafblade, czyli danny i jego kumpel sean jude. leafblade można było w polsce usłyszeć już niejednokrotnie - szczególnie przy okazji koncertów antimatter. wszystkie te zespoły to banda kumpli, którzy stale ze sobą grywają i bardzo dobrze im to wychodzi. rozgrzewka była konkretna, utwory leafblade na żywo naprawdę szybko wpadają w ucho i 40 minutowy set minął bardzo szybko. nawet za szybko. scena na chwilę opustoszała, danny i sean podpisywali płyty i rozmawiali z fanami. zupełnie, jakby byli normalnymi śmiertelnikami... po kilkunastu minutach danny wrócił na scenę i zaczął swój set. większość utworów stanowiły kompozycje anathemy. danny ciągle zagadywał publiczność, podpytywał publikę, co chciałaby usłyszeć i... realizował te zachcianki. były anegdotki, wspomnienia z poprzednich koncertów z polsce. atmosfera była bardzo przyjacielska. i tak samo grał, na luzie, bez spinki. nawet, jak się pomylił, nie przejmował się tym zbytnio. po prostu bawił się ze swoją gitarą i looperem. poza kawałkami anathemy pojawiły się covery pink floyd, metallicy, iron maiden, depeche mode oraz led zepellin. to były bardzo ładne dwie godziny muzyki, no i no mercy zabrzmiało, jak należy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)